Z GKS-em Katowice zdobył mistrzostwo za czasów trenera Walentina Bystrowa. Przez lata był filarem defensywy katowickiego zespołu i brał udział w słynnym meczu reprezentacji Polski z ZSRR. Przypominamy sylwetkę Kordiana Jajszczoka.

Janina Jajszczok - utalentowana łyżwiarka figurowa, pańska mama. To ona zaszczepiła w panu pasję do jeżdżenia na łyżwach? 

Między innymi, bo ja zamiast do przedszkola, to chodziłem razem ze starszym o dwa lata bratem na treningi mojej mamy, niemal codziennie o 6:00 rano na Torkacie. Zdobyła wiele tytułów w latach 40. oraz 50. Jednak wtedy jazda figurowa wyglądała nieco inaczej, nigdy nie zapomnę, jak cały czas “kręcili ósemki”. Czasami siedzieliśmy w szatni i drzemaliśmy, a czasami zakładaliśmy łyżwy i wyjeżdżaliśmy na lód. Po pewnym czasie  zaczęliśmy łyżwiarzom przeszkadzać, bo kręciliśmy się pod nogami. Trochę na nas ponarzekali. Ja nawet próbowałem trochę jazdy figurowej, ale w ogóle mnie to nie interesowało. Poza tym Torkat od rana do wieczora był zajęty treningami hokejowymi, były drużyny z Murcek, Janowa, Górnik czy Baildon. Dlatego każdą wolną chwilę spędzałem na lodzie, nie miałem żadnych problemów z jazdą na łyżwach. Czasami czułem się na nich pewniej niż w butach. 

Wszystko zatem kierowało pana w stronę hokeja… 

Na dobre pojawił się w szkole, gdy brałem udział m.in. w zawodach o złoty krążek. Wtedy mało się grało, a więcej jeździło między słupkami. Rywalizacja sprowadzała się do turniejów międzyszkolnych. Całkiem nieźle mi jednak szło. W wieku 13 bądź 14 lat grałem już w juniorach Górnika Katowice, więc musiałem mierzyć się ze starszymi od siebie. Wtedy było coś takiego jak liga juniorów - młodszych i starszych. W porównaniu z tym, co mamy dzisiaj, to my przynajmniej mieliśmy ligę, w której rywalizowaliśmy. Dużo chłopaków bezpośrednio z juniorów wchodziło do pierwszego zespołu, bo byli na to gotowi. Pamiętam, że Podhale było wówczas bardzo mocne. Współpracowało ze szkołą, gdzie chłopcy zamiast wychowania fizycznego mieli zajęcia na lodzie. W pewnym momencie Nowy Targ był poza naszym zasięgiem. 

Kiedy pan awansował do pierwszej drużyny?

W 1965 roku, mając 15 lat byłem już na letnim obozie z pierwszym zespołem GKS-u w Giżycku. Powoli stawiałem kolejne kroki, ale nie było łatwo, bo w szkole nie chcieli mnie zwalniać na treningi. Uwielbiałem wtedy oglądać grę Huberta Sitko, stanowił dla mnie wzór do naśladowania. Był bardzo zaawansowany technicznie, świetnie grał ciałem. Mi pasowały zadania lidera formacji, chciałem być tym, który rozgrywa i nadaje ton grze, dlatego też trenerzy zaczęli mnie stawiać w parach obrońców. 

Zdobył pan w swojej karierze cztery mistrzostwa, również z GKS-em…

Już w 1968 roku zagrałem parę meczów w drużynie trenera Konopaska, która zdobyła mistrzostwo Polski. W 1970 roku grałem u trenera Bystrowa, to ostatnie mistrzostwo zdobyte przez GieKSę. W drużynie mieliśmy dziesięciu obrońców, a grało się praktycznie czwórką, więc była ogromna rywalizacja. Mieliśmy wówczas dużo utalentowanej młodzieży, bo juniorzy GKS-u też zdobywali wtedy mistrzostwa kraju. Potencjał był ogromny, aż szkoda, że to wszystko się potem tak rozpadło. Było naprawdę wielu wychowanków i GieKSa dzięki temu była mocnym zespołem. Niestety z każdym kolejnym rokiem w drużynie zostawało coraz mniej GieKSiarzy. Nagle zatrudnili nowego kierownika, który potrafił mówić po angielsku i pojechał z nami na obóz do Prościejowa w Czechach. Przeczytał kilka książek, a potem myślał, że może starszych zawodników uczyć przepisów gry w hokeja na lodzie, no kabaret. 

Jak wspomina pan te lata spędzone z GieKSą? 

O, człowieku… Jak pierwszy raz wszedłem do szatni to nie wiedziałem, jak ja mam się w ogóle do nich odzywać. Zaniemówiłem, gdy zobaczyłem Karola Fonfarę, Andrzeja Fonfarę, Henryka Regułę, Sylwestra Wilczka czy Andrzeja Małysiaka. To była niesamowita paka, starałem się nauczyć od nich jak najwięcej. Każdy z nas młodych zawodników miał z kogo brać przykład. Ja się załapałem jeszcze na grę z tymi największymi, z tymi legendami, dlatego też zdobyłem z GKS-em mistrzostwo. Kolejne pokolenia nie miały już tyle szczęścia. W mistrzowskim sezonie 1969/1970 zagrałem wszystkie mecze i byłem w naprawdę dobrej formie. Miałem jednak z kim grać, miałem się na kim wzorować. Atmosfera była fajna. W GKS-ie wtedy większość była zatrudniona na kopalni Katowice, ale zajmowała się tylko graniem. 

Lecz trener Bystrow nie cieszył się najlepszą opinią wśród hokeistów… 

Taktycznie nie było najlepiej, ale fizycznie nikt od nas nie był mocniejszy. Często biegaliśmy 10, 15 kilometrów, bez względu na to, jaka była pogoda. Myśmy się wtedy nikogo nie bali, nikt nie mógł nas "zajechać". Z tym że atakowaliśmy jednym zawodnikiem, reszta musiała bronić. Wygrywaliśmy mecze po 1:0, pamiętam taki z Podhalem w Nowym Targu. Udało się wykorzystać jedną okazję, a resztę spotkania spędziliśmy w tercji defensywnej, choć nie da się ukryć, że broniliśmy się bardzo inteligentnie. Wiele razy trening wyglądał tak, że przez półtorej godziny krążka nie zobaczyliśmy. Po prostu jeździliśmy.

Niestety za Bystrowa też doszło do mojego zawieszenia w reprezentacji Polski. Pamiętam, że to był wyjazd GKS-u do Rosji na kilka meczów. To była końcówka trenera Bystrowa z zespołem. Zauważyłem, że miał do mnie wiele uwag, dlatego starałem się mu nie narażać. W pewnym momencie rywal wyprowadził akcję i strzelił bramkę, a ja w tym czasie wyskoczyłem na lód zmieniając kolegę. W następnych meczach już w ogóle nie wystawił mnie do gry. Graliśmy zazwyczaj na trzy pary obrońców, wtedy jednak nagle zaczęliśmy grać na dwie, choć trener przed meczem nic mi nie powiedział o tym, że odpoczywam. Dwa tygodnie po powrocie do Polski dostałem wezwanie do dyrektora kopalni, która mnie zatrudniała. Zawiesili mnie na pół roku za niesportowy tryb życia, jeśli dobrze pamiętam. Chwilę później Bystrow wrócił do Rosji i zostałem odwieszony. Ja po latach rozmawiałem z ludźmi, którzy mnie zawiesili. Osoba, która wręczała mi te papiery powiedziała, że dostała pismo z ministerstwa i nie było w ogóle dyskusji. Nie miał innego wyjścia i nie mogłem mieć do niego pretensji. 

Zawodnicy mimo wszystko stanowili kolektyw? 

Była bardzo duża rywalizacja i każdy walczył o miejsce w składzie, a to też odbijało się na atmosferze w szatni. Poza lodem dogadywaliśmy się dobrze, ale jak zakładaliśmy łyżwy, to zaczynała się walka o byt. Wszystko jednak odbywało się w duchu zdrowej rywalizacji. Tutaj też mam takie przemyślenie. Jak obserwuje dzisiejszy hokej, to nie można nikomu odmówić chęci oraz zaangażowania, ale wiele razy zespół gra bez pomyślunku. Wydaję mi się, że w moich czasach zaawansowanie techniczne każdego zawodnika było na wiele wyższym poziomie, niż obecnie. Każde podanie musiało być dokładnie wyliczone, a nie posłane gdzieś w przestrzeń - pięć metrów do przodu, czy trzy metry za plecami. Andrzej Fonfara w swoich najlepszych latach musiał dostać krążek do kija, bo jakby za nim gonił, to oznaczałoby problemy w szatni. 

Dzięki dobrej grze dla GKS-u, pojawiła się szansa na reprezentowanie kraju?

Niestety przez wspomniane zamieszanie z trenerem Bystrowem i inne rzeczy, o których nie chciałbym opowiadać, to w reprezentacji nie grałem, a na lodzie czułem się znakomicie. Po przerwie spowodowanej karencją, powołanie na kadrę otrzymałem w 1975 roku, a pierwszy raz miałem z nią styczność już  w 1969 roku na obozie w Warszawie i w Toruniu, w wieku 19 lat. Potem nagle powołań zabrakło, mimo tego, że w lidze szło mi dobrze. Wtedy były różne układy, często niezwiązane z hokejem. Szkoda, bo czułem, że jestem w świetnej formie i wiedziałem, że mogę drużynie narodowej bardzo pomóc. W 1975 roku kadra grała na Mistrzostwach Świata w Niemczech - w Monachium i w Düsseldorfie. Byłem na obozie przygotowawczym w Zakopanem i myślałem, że może faktycznie dostanę szansę. Potem mieliśmy jechać do Warszawy i już wiedziałem, że moje szanse są bliskie zeru. Nawet poszedłem do trenera i powiedziałem, że to bez sensu, żebym do stolicy w ogóle jechał. Nalegał jednak, więc pojechałem. Na miejscu okazało się, że w hotelu przy Torwarze nie było dla mnie miejsca. Tego samego dnia, w którym przyjechałem do Warszawy, to wieczorem wracałem pociągiem do Katowic, bo mimo negocjacji nie miałem gdzie spać. 

Ale się pan nie poddał?

Po dobrym kolejnym sezonie z GKS-em znowu dostałem zaproszenie. Pojechałem na jeden obóz, na drugi, potem był turniej 50-lecia. Graliśmy wtedy naprawdę dobrze, dlatego stwierdziłem, że tak łatwo tym razem nie odpuszczę. Pamiętam, że były wtedy dwie reprezentacje. Jedna 25-osobowa trenowała w Zakopanem, a kolejnych 25-osobowa było w Oświęcimiu, więc rywalizacja o miejsce w reprezentacji była ogromna. Udało mi się i pojechałem na Igrzyska Olimpijskie do Innsbrucku, a potem grałem w Mistrzostwach Świata zorganizowanych w Katowicach (oba wydarzenia w 1976 roku - przyp. red.). 

Zagrał pan w tym słynnym meczu przeciwko ZSRR…

To wspomnienie na całe życie. Jeszcze na Igrzyskach przegraliśmy z nimi 1:16. Gdy przyjechali do Katowic i mieli rozjazd na małym Spodku, to było widać po nich dużą pewność siebie, zbyt dużą. Podeszli do tego meczu bardzo lekceważąco. Nie rozgrzewali się tak, jak robili to zazwyczaj. Moze byli przekonani, że przejdą nas na luzie. Widziałem ich kilka razy na rozjazdach i zazwyczaj wszystko działo się na meczowej intensywności. Dlatego sam mecz z ZSRR był wielkim przeżyciem. Szkoda tylko, że ten turniej skończył się dla mnie złamaniem ręki w trzecim spotkaniu, gdy mierzyliśmy się z NRD. Dużo wtedy nie pograłem. Ja uwielbiałem turniejowe rozgrywki, bo mogłeś grać co dwa dni - sama przyjemność. Problem tylko polegał na tym, że mieliśmy jednego masażystę na cały zespół. Ostatni zawodnik po spotkaniu z ZSRR-em masował się o 4:00 rano. Było w tym turnieju kilka niedociągnięć, a szkoda, bo przecież to my go organizowaliśmy. 

Jak wówczas postrzegano reprezentację Polski?

Na pewno doceniano nas bardziej, niż obecnie. Dostawaliśmy zaproszenia na turnieje do Niemiec, gdzie grała światowa czołówka. Bywały okresy, gdy w trzy tygodnie zagraliśmy dwanaście meczów i jeździło się po całych Niemczech. Byliśmy także w Davos na turnieju Spenglera (najstarszy hokejowy turniej na świecie - przyp. red.). Tam były trzy amerykańskie drużyny. Graliśmy z reprezentacją Szwajcarii i na spokojnie z nią wygrywaliśmy. Potem jednak wzmocnili swoją ligę Kanadyjczykami i bardzo szybko robili postępy. To, że polski hokej jest na takim poziomie, na jakim obecnie jest, wynika w dużej mierze z tego, że nie mamy kontaktów z mocniejszymi reprezentacjami. Ja oglądałem te ostatnie mecze z Węgrami. Przypomniało mi się, że jako GKS pojechaliśmy kiedyś na turniej do Bukaresztu i reprezentację Węgier ograliśmy bez większego problemu, choć wiadomo, że nie byliśmy jakimiś tam artystami. Teraz to hokeiści z Węgier grają w mocnych europejskich ligach, a naszych graczy jest w nich coraz mniej. 

Wrócił pan do wątku GieKSy. Jej potencjał na pewnym etapie zaczął przygasać?

Tak jak mówiłem - brakowało ludzi, którzy oddaliby za ten klub serce. Dlatego zdecydowałem się przejść do Zagłębia, chociaż musiałem rok pauzować, bo GKS mnie nie chciał puścić. Byłem pierwszym graczem w polskiej lidze, który odbył roczną karencję. Wówczas w Sosnowcu były pieniądze, jakich nie miał żaden klub w Polsce. W pewnym momencie grała tam niemal cała reprezentacja Polski - Jobczyk, Zabawa, Tokarz. Z Sosnowca w tej ekipie został jeden chłopak. Mieliśmy m.in. Andrzeja Nowaka i Andrzeja Świątka, obaj świetni hokeiści z Podhala. W jednym z sezonów zbudowaliśmy chyba 20-punktową przewagę. Napastnicy to się dzielili bramkami, jak chcieli. Wtedy jeszcze była liga polsko-czeska i mimo że rywalizowaliśmy z naprawdę mocnymi drużynami, to dwa razy tę ligę wygraliśmy. Następnego pokolenia nie było, więc powoli się ta drużyna rozpadała. 

Trzeba było więc szukać szans za granicą? 

W sezonie 1981/82 grałem z Andrzejem Tkaczem w austriackim Kitzbüheler EC, ale nie dostałem od Zagłębia zgody na dalszą grę i po roku musiałem wrócić. Teoretycznie miałem jechać na kolejne dwa lata za granicę, ale Zagłębie twierdziło, że jestem doświadczonym zawodnikiem i mam im pomóc zbudować drużynę. Obiecano mi, że po zdobyciu mistrzostwa dostanę zgodę na wyjazd. Zrobiliśmy mistrza, poszedłem na bankiet i usłyszałem, że nie ma szans, by mi pozwolili znowu wyjechać. Byli gotowi nawet dać mi wolną rękę do treningów i nie musiałem się trzymać reżimu, jakiego trzymała się reszta drużyny. Zdobyliśmy kolejnego mistrza… i znowu nie pozwolili. Dopiero w 1985 roku sam sobie załatwiłem klub, wszystko dopiąłem i wyjechałem. 

Jak mocno odczuł pan wtedy różnicę pomiędzy organizacją hokeja w Polsce, a za granicą? 

W Niemczech organizacja była perfekcyjna, nawet w słabszych ligach. Z niczym nie było kłopotów, choć wiadomo, że ci gracze to reprezentowali różny poziom. Jedni oprócz grania mieli także normalną pracę. Nie wszyscy byli opłacani wyłącznie przez klub. Część jednak podpisała normalne kontrakty i mogli bywać dwa razy dziennie na lodzie. Gdy się okazało, że w Esslingenie nie było lodu, to pojechaliśmy na obóz do Pilzna i to było załatwione w mgnieniu oka. Spędziłem w Niemczech kawał czasu. Andrzejowi Nowakowi i Krzysztofowi Morawieckiemu załatwiłem grę w Esslingenie i też byli bardzo zadowoleni. Potem trenowałem juniorów jednej z drużyn i zrobiłem mistrza Bawarii. Następnie wróciłem do ESG Esslingen, bo zaproponowali mi posadę szkoleniowca pierwszego zespołu. Wywalczyliśmy wówczas awans. W sumie spędziłem u naszych zachodnich sąsiadów jedenaście lat.

Co robił pan po powrocie? 

Mogłem zostać w Niemczech na dłużej, ale moja żona zaczęła chorować. Niestety po pewnym czasie zmarła, a ja zacząłem kombinować, co ze sobą zrobić. Pewnego dnia pojechałem na mecz do Sosnowca. Spotkałem tam znajomego, który pracował w zarządzie grup młodzieżowych Zagłębia i prowadził hurtownię kosmetyczną. Stwierdził, że jak nie mam co robić, to ma przyjść pracować razem z nim. Bardzo fajnie mi się tam pracowało i długo w branży kosmetycznej zostałem. 

Pana syn także grał w hokeja...

Tak, syn Oktawian starał się rozwijać hokejową karierę i także grał w GKS-ie Katowice, gdy zespół prowadził Maksymilian Lebek. W pewnym momencie chciał przejść do Sanoka, bo GKS zaproponował mu stypendium, a on dopiero co się ożenił i nie był w stanie za to utrzymać rodziny. Musiałem mu pomóc i wziąłem go do Niemiec. Potem miał wrócić i podpisać normalny kontrakt, ale GieKSa go nie puściła, chciała za niego tyle sprzętu, jakby był jakąś międzynarodową gwiazdą. Ja, owszem, wiele razy pomagałem, wysyłając ubrania, kaski i ochraniacze do Polski. Jeździłem m.in. do Monachium, gdzie w dużej hurtowni zamawiałem sprzęt i wysłałem do Polski. Raz paczka przyszła z powrotem, bo Polski Związek nie chciał jej opłacić. Kiedyś sam przywiozłem sprzęt do Warszawy na Torwar.

Jeden z pracowników dał mi klucz i stwierdził: “Idź, wrzuć to tam do nieużywanej ubikacji”. Potraktowali to jak śmieci… Zamiast Legii Warszawa sprzęt dostał m.in. Znicz Pruszków. Tak wtedy w “Warszawce” traktowali sportowców ze Śląska. Pamiętam sytuację, jak w jednym miesiącu jechałem czternaście razy do stolicy, żeby móc grać. Potrzebowałem “zielonej karty”, którą wystawiała Międzynarodowa Federacja Hokeja na lodzie. Wtedy to w ogóle były historie, bo żeby grać, to najpierw musiałem dostać papiery z klubu, potem ze śląskiego związku hokeja, następnie z polskiego związku, a dopiero na końcu z głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Sportu. A na koniec przychodziłem do okienka i gość, który miał na stole przed sobą moje papiery pytał, jaką uprawiam dyscyplinę sportu… 

Jak ma pan przemyślenia podczas oglądania obecnych meczów hokeja? 

Powiem tak: za moich czasów juniorzy, którzy się nie łapali do pierwszej drużyny, to rozgrywali trzecią ligę hokejową - Wyry, Elektro Łaziska, Piast Cieszyn. Niektórzy grali czasami z chłopakami z pierwszej ligi i wiele się od nicz uczyli. Potem wracali do trzeciej ligi i podnosili jej poziom, w ten sposób to napędzaliśmy. To były naprawdę fajne czasy. Teraz młodzież ma treningi parę razy w tygodniu, co jest nieporozumieniem. Wielu chłopaków kończy granie po juniorach, bo nie ma dla nich miejsca. Teraz taniej od wychowania wychodzi sprowadzenie zawodnika z zagranicy. Widzę obecnie w PHL wielu "harcerzy", którzy przyjeżdżają do nas jako gwiazdy, a nigdy na naprawdę wysokim poziomie nie grali. Jak już ktoś bierze zawodnika z kraju, który teoretycznie lepiej wychowuje swoich zawodników, to powinien się wyróżniać na tle naszych... A ja pomiędzy naszym a obcokrajowcem żadnej różnicy nie widzę. 

Dziękuję za rozmowę.

Dziękuję, proszę pozdrowić cały GKS Katowice! Bardzo chętnie pojawię się ponownie w "Satelicie", gdy będzie to możliwe.