Andrzej Tkacz, mistrz Polski z 1970 r., gratuluje mistrzom Polski z 2022 r.

Śledził Pan uważnie losy rywalizacji Polskiej Hokej Lidze?

- Pewnie, że tak. Nie przypuszczałem tylko, że GKS poradzi sobie tak łatwo z Unią w finałach. Tyle, że wszystko stało się jasne już po pierwszym meczu. Różnica w przygotowaniu fizycznym między tymi zespołami była olbrzymia. Katowice były przygotowane bardzo dobrze, a o Unii nie można tego powiedzieć. Byli wolniejsi, mniej wytrzymali… Gdzieś popełnili błąd. Momentami było widać, że wiedzą, co chcą grać, ale nie starczało im na to sił.

Mówi się, że rywalizacja z GKS-em Tychy to był przedwczesny finał.

- Czy ja wiem? Niekoniecznie. To Unia była przecież druga w sezonie zasadniczym. Różnica była taka, że Tychy dorównywały GKS-owi pod względem fizycznym. Do tego nie mieli w tych półfinałach nic do stracenia. Z kolei Katowice grały pod presją. Musieli sobie prowadzić z rolą faworyta. I dali radę.

Co Pana zdaniem zdecydowało o mistrzostwie dla GieKSy?

- W składzie pojawili się najlepsi polscy hokeiści, którzy udowodnili swoje umiejętności na lodzie. Do tego trzeba oddać Miastu Katowice, że stworzyło dobrze poukładany organizacyjnie klub. Wiem, że siatkarze po raz pierwszy w historii dostali się do fazy play-off, a to też o czymś świadczy. Są jeszcze piłkarze, ale na awans do Ekstraklasy potrzeba już dziesiątek milionów.

Któryś z hokeistów zasłużył na szczególne wyróżnienie?

- Wiadomo, że dobrze spisywał się pierwszy atak Wronka-Pasiut-Fraszko. Ale pod koniec sezonu Krężołek-Michalski-Bepierszcz w niczym nie ustępowali. Dobrze spisywał się też atak obcokrajowców. Po prostu wszystko się zgrało. Dla mnie to efekt przemyślanej pracy, która na pewno kosztowała sporo wysiłku. Trzeba to docenić i pogratulować. GKS był najlepszy jako drużyna.

Trudno tez Pana nie zapytać o postawę bramkarza Johna Murraya.

- Tychy mają czego żałować (śmiech). Zawsze przecież bronił dobrze w lidze i reprezentacji. GKS zrobił dobrze, że po niego sięgnął.

Dlaczego Katowice musiały czekać tyle lat na tytuł?

- Moim zdaniem decydowały finanse. Zawsze ktoś był mocniejszy organizacyjnie. Aby osiągnąć sukces, zawodnicy muszą czuć, że wypłata będzie na czas i że organizacyjnie np. w kwestii sprzętu wszystko jest poukładane. Wtedy mogą skupić się tylko na pracy. W Katowicach przez długie lata tego nie było. Teraz GKS nikomu nie ustępuje.

Zachował Pan jakieś wspomnienia ze świętowania tytułu mistrzowskiego w 1970 r.?

- Pamiętam to jak przez mgłę. Czasy były zupełnie inne. Ciężko sobie wyobrazić, by - choćby z powodu metod komunikacji - witał nas tłum. To nie znaczy, że nie świętowaliśmy. Jak siadaliśmy do kolacji, to kończyła się… śniadaniem. Władzom klubu, trenerom i zawodnikom przekazuję wielkie gratulacje zdobycie mistrzostwa Polski.